top of page
laptop na biurku

Wśród danych

Blog dla przedsiębiorców działających w cyfrowym świecie

  • Zdjęcie autoraMichał Nosowski

Prawa autorskie na jednolitym rynku cyfrowym czyli ACTA 2 od A do Z

Zaktualizowano: 9 kwi 2021


Mem. When you make a meme in Europe. Looks like I'm about to break the law

Dwudziestego szóstego marca 2019 r. Parlament Europejski przyjął dyrektywę ws. praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym. Akt ten wywołał małą panikę w świecie Internetu. Wiele osób wskazuje bowiem, że nowe przepisy doprowadzą do cenzury Internetu, niemożliwości cytowania, linkowania, tworzenia memów itp. Ogólnie wniosek z różnych wpisów w Internecie jest taki, że albo przeniesiemy się do darkwebu, albo będziemy czytać i oglądać tylko to na co nam pozwolą wielkie koncerny medialne. Innymi słowy, znacznie ograniczona zostanie oddolna twórczość samych internautów i to co tworzą na Facebooku, Youtube i innych portalach, które umożliwiają zamieszczanie własnej treści.


Czy to prawda? O tym w dalszej części tego artykułu.


Na wstępie powiem, że w tym całym zamieszaniu związanym z ACTA 2 (to potoczna nazwa, naprawdę dyrektywa tak się nie nazywa) drażniło mnie to, że naprawdę trudno było dokopać się do jakichś rzetelnych materiałów dotyczących tego tematu. I nadal ciężko jest znaleźć coś wartościowego. Wiele osób bowiem przedstawiało swoją, bardzo podkoloryzowaną i oderwaną od faktów teorię na ten temat – niekoniecznie mającą wiele wspólnego z prawdą. Dotyczy to zarówno zwolenników jak i przeciwników ACTA 2. Z uwagi na to, że ostateczna, przyjęta wersja tekstu dyrektywy różni się od wcześniejszych projektów, stwierdziłem, że zacznę od początku i opiszę wszystko od A do Z.


Zaczynamy – po co jest dyrektywa o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym?


W Unii Europejskiej ktoś (słusznie zresztą) zauważył, że nasze europejskie regulacje dotyczące praw autorskich trochę nie pasują do współczesnego świata, gdzie mnóstwo rzeczy dzieje się w Internecie. Nie ma się zresztą co dziwić, bo regulacje dotyczące praw autorskich opierają się na zasadach sprzed ponad 100 lat.


W rezultacie UE doszła do wniosku, że istniejące regulacje nie są wystarczające i trzeba ustalić jakieś reguły związane z ochroną praw autorskich w Internecie. Dlatego właśnie powstała dyrektywa o prawach autorskich na jednolitym rynku cyfrowym. Gdybym miał jednym zdaniem streścić o co w niej chodzi to powiedziałbym, że dyrektywa ma na celu przeniesienie reguł dotyczących praw autorskich, znanych ze świata analogowego, do nowej, cyfrowej rzeczywistości.


Innymi słowy: jeżeli ktoś będzie korzystał w Internecie z czyjejś pracy, która jest utworem i chronią ją prawa autorskie, prawo powinno przewidywać, że ten twórca otrzyma za to wynagrodzenie.

Idea wydaje się być ok, ale niestety wszystko rozbija się o szczegóły.


Tutaj bowiem dochodzimy do tego, w jaki sposób uregulowano dwie istotne kwestie – a dokładnie o artykuły 11 i 13, które teraz (w finalnej wersji) są artykułami 15 i 17.


O co chodzi z artykułem 11? Czy wprowadzono podatek od linków?


Tzw. artykuł 11 (obecnie 15) zaczyna się niewinnie. Mówi bowiem o tym, że wydawcy publikacji prasowych mają prawo do decydowania o tym jak dostawcy usług społeczeństwa internetowego będą wykorzystywali ich artykuły. Kim są ci dostawcy usług społeczeństwa informacyjnego? To np. portale społecznościowe, agregaty treści, strony, na których użytkownicy mogą publikować treść interesujących ich artykułów, strony z newsami albo nawet niektóre wyszukiwarki internetowe.


Oczywiście w praktyce oznacza to, że wydawcy publikacji (np. gazeta online, portal z newsami itp.) mogą zdecydować czy chcą aby ich treści udostępniane były na wskazanych wyżej portalach dostawców usług społeczeństwa informacyjnego i np. pobierać za to wynagrodzenie. I tu jest główny problem – bo to ci dostawcy usług społeczeństwa informacyjnego są „drugą stroną” – czyli to oni powinni płacić wynagrodzenie na rzecz wydawców, o ile ci oczywiście łaskawie zgodzą się na to, aby zamieszczone przez nich artykuły mogły być publikowane w innych miejscach niż ich własna strona internetowa.


To nie jest łatwa sprawa –trzeba do nich dotrzeć, dogadać się w zakresie możliwości korzystania z ich twórczości i zapłacić im ustaloną pomiędzy stronami kwotę tak aby użytkownicy spokojnie mogli korzystać z dostępnych w Internecie artykułów. Dlatego ten przepis budzi kontrowersje – po prostu nie wiadomo jak zareagują internetowi giganci (np. Google albo Facebook) – być może zgodzą się na oddanie części swoich zysków wydawcom a być może po prostu zablokują możliwość publikowania treści objętych prawami wydawców w ramach swoich portali lub ograniczą dostęp do niektórych usług (np. agregatów newsów).


Wydawcy gazet i czasopism online mają otrzymywać wynagrodzenie od portali społecznościowych i agregatów treści za to, że ich artykuły pojawiają się na tych portalach.

Na szczęście nie dotyczy to czynności linkowania do tych artykułów (czyli linki będzie można wrzucać na portal społecznościowy tak jak dotąd). Dodatkowo, będzie można wykorzystywać pojedyncze słowa lub bardzo krótkie fragmenty publikacji prasowych. To niby dobrze, ale nie wiadomo jak krótkie mają być te „bardzo krótkie fragmenty”. Powiedzmy sobie szczerze, 3 zdania pewnie wielu osobom by wystarczyły – ale trzy słowa już niekoniecznie.


Ważne:

Artykuł 11 nie dotyczy czynności linkowania – istnienie „podatków od linków jest mitem”.


Jeszcze jedna ważna rzecz – może się zdarzyć tak, że publikacja prasowa będzie zawierała inne utwory (albo w ogóle cała będzie utworem) do której prawa autorskie ma inna osoba. Innymi słowy: jedna osoba pisze artykuł i udziela licencji niewyłącznej wydawnictwu, które zamieszcza artykuł na swoim portalu. Licencja niewyłączna oznacza, że inne wydawnictwa też mogą nabyć od autora (osoby piszącej) prawa do wykorzystania tego utworu. Ale oczywiście „dostawcy usług społeczeństwa informacyjnego” nie muszą tego wiedzieć. Co w takim razie jeśli jakaś osoba wrzuci artykuł na swój fanpage, mając stosowną licencję od autora, a jednocześnie wydawnictwo opublikuje artykuł o takiej samej treści? Boję się tutaj, że portale społecznościowe w takim wypadku mogą po prostu uznać, że ktoś korzysta z praw własności intelektualnej wydawnictwa – a niekoniecznie tak będzie.




To jest niestety problem tej dyrektywy – mówi o tym jak ma być i czyje prawa mają być nienaruszone, a przy tym ani trochę nie wskazuje jak dostawca usług społeczeństwa informacyjnego ma to zrobić – to już jego problem. I dlatego tacy dostawcy mogą po prostu pójść po najmniejszej linii oporu i zablokować dostęp do niektórych treści.


Omawiane prawa przysługują wydawcom przez dwa lata od końca roku, w którym dana publikacja się ukazała – to akurat dobra wiadomość i mam nadzieję, że wydawcy nie będą próbowali tego obchodzić. Innymi słowy, ze starych (archiwalnych) treści i artykułów będzie można korzystać do woli.


Jak więc widać, artykuł 15 (czyli dawny 11) jest problematyczny. Stara się bowiem połączyć interesy twórców, wydawców i użytkowników sieci, nakładając jednocześnie sporo obowiązków na opisywanych „dostawców usług społeczeństwa informacyjnego”. Dotychczas to ci dostawcy w praktyce mieli najwięcej do powiedzenia w przedmiocie tego co może być publikowane a co nie. I aby „mieć problem z głowy” będą mogli po prostu blokować niektóre treści i odpuścić sobie negocjowanie warunków z wydawcami, co pewne osoby uznają za „cenzurę” Internetu.


Dodatkowo, są takie podmioty, będące teoretycznie dostawcami usług społeczeństwa informacyjnego, które mogą nie poradzić sobie ze skutecznym przestrzeganiem wskazanego przepisu – nie mają bowiem ani ludzi, którzy mogliby sprawnie filtrować treści albo algorytmów, które robiłyby to zamiast ludzi. Musimy pamiętać, że tworzenie takich programów kosztuje i nie każdy podmiot może sobie na to pozwolić. Brak jest im również budżetów, które mają wielkie korporacje, co zmniejsza ich szanse na zawarcie odpowiednich umów z wydawcami. A to prowadzi do ryzyka zamknięcia niektórych portali – dlatego część internautów w Polsce boi się np. o wykop.pl.


Ważne:


Małe i średnie podmioty, prowadzące usługi agregowania newsów, mogą być największymi poszkodowanymi artykułu 11.


Ale to nie koniec – mamy bowiem jeszcze artykuł 17 (czyli dawny 13). Myśleliście, że problemy z nową dyrektywą zostały już omówione? No to trzymajcie się, bo tak właściwie to one dopiero się zaczynają! O ile art. 15 wzbudza jakieś tam dyskusje, to art. 17 jest po prostu włożeniem kija w mrowisko.


Dlaczego artykuł 13 wzbudza najwięcej kontrowersji?

W art. 13 (czyli teraz 17) chodzi o to, że jeżeli „dostawca usług udostępniania treści online” umożliwia swoim użytkownikom publikowanie materiałów chronionych prawami autorskimi (np. filmów, muzyki, grafiki, programów komputerowych, słowa pisanego a nawet choreografii) to dokonuje czynności publicznego udostępnienia takich treści. A to oznacza, że powinien zapłacić za to twórcom wynagrodzenie (albo w ogóle nie udostępniać jak twórca tak sobie życzy). Co ważne, dogadanie się z twórcą powinno nastąpić przed opublikowaniem czegoś na danym portalu.

Kim jest „dostawca usług udostępniania treści online”?


To taki podmiot, którego biznes związany jest z udostępnianiem przez użytkowników różnych treści w taki sposób, że są widoczne publicznie – chodzi tu więc np. o Facebooka i inne media społecznościowe typu Twitter, LinkedIn a także np. Youtube i wiele innych portali, na których użytkownicy mogą sami coś publikować.


Ważne:


Dostawcy usług treści online powinni płacić twórcom za to, że użytkownicy publikują na ich portalach to, co ci twórcy stworzyli.


Innymi słowy – jeżeli chcę stworzyć filmik, w ramach którego wykorzystam muzykę jakiegoś twórcy i wrzucić go na Youtube to będę mógł to zrobić pod warunkiem, że twórca zawarł z Youtube umowę licencyjną. No może nie do końca bezpośrednio z twórcą, bo zajmowały będą się tym organizacje zbiorowego zarządzania i mamy coś takiego jak „licencja rozszerzona”, co umożliwia działanie tych organizacji w imieniu twórców, którzy żadnej umowy z nimi nie mają – ale to nie zmienia faktu, że Youtube najpierw będzie musiał uregulować korzystanie z utworów chronionych prawami autorskimi i płacić wynagrodzenie.


Dotyczy to zarówno sytuacji, w której użytkownicy zamieszczają coś co zawiera treść objętą prawami autorskimi w celach komercyjnych (np. youtuber, który zarabia za pośrednictwem swojego kanału) jak również niekomercyjnych, w związku z życiem prywatnym (tworzę film z wakacji, podkładam jakąś muzykę chronioną prawami autorskimi i wrzucam to na Youtube).


Nie będzie tu miała zastosowania zasada notice and takedown – czyli prawo, według którego coś mogło wisieć w Internecie tak długo aż ktoś nie zgłosił, że to narusza jego prawa (np. prawa autorskie). Teraz piłka będzie po stronie „dostawców usług udostępniania treści online” – oni mają za zadanie zadbać o to, żeby w ramach ich portali nie były publikowane treści naruszające prawa autorskie.


Taki dostawca ponosi bowiem odpowiedzialność w sytuacji gdy w ramach jego portalu ktoś opublikował treść, która jest chroniona prawem autorskim, a dostawca nie posiadał zezwolenia na publikowanie tej treści w ramach swojego portalu (tzn. nie zawarł umowy licencyjnej dotyczącej danego utworu – np. z organizacją zbiorowego zarządzania prawami autorskimi).


Ważne:


Dostawca odpowiada za zamieszczenie na jego portalu utworu chronionego prawami autorskimi bez zgody twórcy.





Co musi zrobić dostawca usług udostępniania treści online aby umożliwić publikowanie zgodnie z prawem?


Przede wszystkim powinien zawrzeć umowy licencyjne zgodnie z tym co napisałem powyżej. Jeżeli jednak nie zrobi tego, nie będzie odpowiedzialny (tzn. nie będzie musiał np. zapłacić odszkodowania) za to, że na portalu pojawią się treści objęte prawem autorskim gdy:


  • dołożył wszelkich starań, aby uzyskać zezwolenia autorów (czyli próbował zawrzeć umowę z twórcą albo np. zawarł umowy z wszystkimi organizacjami zbiorowego zarządzenia na jakimś rynku),

  • dołoży wszelkich starań aby zapewnić brak dostępu do poszczególnych utworów i innych przedmiotów objętych ochroną, w odniesieniu do których podmioty uprawnione przekazały dostawcom usług odpowiednie i niezbędne informacje. Chodzi o to aby na portalach nie można było publikować treści chronionych prawami autorskimi, do których portal nie ma prawa – innymi słowy, taki dostawca musi zablokować te utwory, co do których nie uzyskał zezwolenia. W praktyce można to osiągnąć np. stosując algorytmy, które wyłapują takie chronione treści (lub mając ludzi, którzy przeglądają to co ma być opublikowane),

  • działa niezwłocznie po otrzymaniu odpowiednio uzasadnionego zastrzeżenia od podmiotów uprawnionych w celu zablokowania dostępu do utworów lub innych przedmiotów objętych ochroną, których dotyczy zastrzeżenie, lub usunięcia ich ze swoich stron internetowych, a także dołoży wszelkich starań, aby zapobiec ich przyszłemu opublikowaniu - czyli jak ktoś się zgłosi, że na portalu naruszono jego prawa autorskie, to portal powinien ten utwór usunąć i dodatkowo zrobić tak aby to już się nie powtórzyło. Dyrektywa nakazuje przy tym aby blokowanie odbywało się pod nadzorem człowieka – co oznacza, że tutaj same algorytmy to za mało, jakaś osoba musi stwierdzić czy żądanie jest zasadne albo nie. A to niestety znacznie zwiększa koszty.

Te trzy rzeczy portal musi zrobić łącznie – powinien więc zrobić wszystko, żeby zawrzeć umowę licencyjną, wykorzystać algorytmy żeby przeciwdziałać zamieszczaniu treści (teoretycznie nie są one wymagane, ale trudno sobie wyobrazić aby przy ogromnej skali działalności ludzie manualnie sprawdzali czy coś narusza prawa autorskie), a dodatkowo usunąć materiał gdyby jednak ktoś zdołał wrzucić coś chronionego prawem autorskim.


Oczywiście nawet zawarcie umowy licencyjnej nie jest bezproblemowe dla właściciela takiego portalu – bo wtedy musi on się dzielić zyskami z twórcami. Może w teorii jest to fajny pomysł, który ma uderzyć w amerykańskich gigantów internetowych, ale niestety w praktyce konsekwencje mogą obejmować np. konieczność płacenia za korzystanie z niektórych usług (np. Youtube) albo po prostu ich wyłączenie.


Ważne:


Dostawca powinien z własnej inicjatywy nie dopuścić do publikowania na jego portalu treści chronionych prawem autorskim, chyba że zawarł umowę licencyjną, która zezwala na publikowanie takich treści na jego portalu.


Czy są jakieś wyłączenia ze stosowania artykułu 17 dyrektywy?


Wyłączenia są, ale nie będą dotyczyły wielu firm z branży informatycznej. Dla dużych gigantów w ogóle nie ma taryfy ulgowej. Mniejsze firmy mogą liczyć na pewne złagodzenie obowiązków wynikających z art. 17, pod warunkiem, że spełniają następujące wymogi:

  • ich usługi są dostępne publicznie w Unii krócej niż trzy lata i których roczny obrót nie przekracza 10 mln EUR,

  • średnia miesięczna liczba użytkowników wynosi poniżej 5 milionów.

Jakieś ułatwienie to jest, chociaż z uwagi na wskazanie, że ze zwolnienia można korzystać przez 3 lata, dotyczyło ono będzie jedynie ograniczonej liczby podmiotów. Ponadto, nadal powinny one dołożyć wszelkich starań aby zawrzeć umowy licencyjne (co może być trudne w przypadku nowych podmiotów, mających bardzo napięte budżety) oraz reagować na ewentualne przypadki naruszeń. Łagodniejsze obowiązki dotyczą głównie kwestii bieżącego monitorowania czy na ich portalu pojawiają się treści objęte prawem autorskim. Dlatego wyłączenie nie rozwiązuje wszystkich problemów związanych z nową dyrektywą.


Biorąc pod uwagę to, że duże podmioty z branży IT dysponują środkami finansowymi, które umożliwią im np. wdrożenie odpowiednich algorytmów wykrywających treści chronione prawem autorskim, a zwolnienia ze stosowania tych przepisów dotyczą niewielkiej liczby nowych start-upów, niestety grupą, w którą najmocniej mogą uderzyć nowe przepisy są małe i średnie firmy, które działają np. jedynie na rynku lokalnym (krajowym), a nie międzynarodowym. I to nie jest niestety dobre dla polskich portali, które umożliwiają użytkownikom publikowanie na nich różnych treści.


Ważne:


Start-upy zwolnione są z części regulacji dotyczących ochrony praw autorskich twórców.


I to jeszcze nie koniec. Przepisy bowiem mówią, że ochrona praw twórców nie może mieć negatywnego wpływu na użytkowników, którzy chcą coś zgodnie z prawem opublikować. Można bowiem korzystać z czyichś utworów objętych prawami autorskimi bez uzyskiwania licencji i płacenia im wynagrodzenia np. korzystając z:

  1. Prawa cytatu (powołujemy się na czyjś pogląd, np. wyrażony na stworzonym przez niego podcaście),

  2. Prawa do krytyki albo recenzowania (korzystamy z fragmentów filmu tworząc wideorecenzję i publikując ją w Internecie),

  3. Prawa do parodii albo pastiszu (np. parodiując teledysk, film albo tworząc mema).

Zapewnienie aby w takich sytuacjach użytkownik mógł korzystać z utworów chronionych prawami autorskimi również leży po stronie tzw. "dostawców usług udostępniania treści online". Nie ma się więc co dziwić, że nałożono na nich sporo obowiązków, tak naprawdę nie dając nic w zamian (bo za bardzo nie było co).W konsekwencji, ci dostawcy myślą teraz intensywnie co tu zrobić aby nie wpakować się w odpowiedzialność za jakieś naruszenia – a ewentualne rozwiązania mogą negatywnie uderzyć w użytkowników (np. konieczność płacenia za usługi, które były dotychczas darmowe albo ograniczenie niektórych funkcjonalności).


Ważne:


Wykonywanie obowiązków przez dostawców nie może naruszać praw użytkowników do cytowania lub parodiowania utworów chronionych prawem autorskim.


Dodatkowo twórcy i wykonawcy mają otrzymywać regularnie, co najmniej raz w roku, aktualne, istotne i wyczerpujące informacje na temat eksploatacji swoich utworów i wykonań od stron, którym udzielili licencji lub na które przenieśli swoje prawa bądź ich następców prawnych, zwłaszcza w odniesieniu do sposobu eksploatacji, wszystkich uzyskanych przychodów i należnego wynagrodzenia. To nakłada kolejne, generujące koszty obowiązki na podmioty, które oferują usługi udostępniania treści online.


Przepisy nie dotyczą jednak:

  • usług chmurowych,

  • serwerów ftp

  • innych miejsc, gdzie można wrzucać treści dla ograniczonej liczby osób.

Dodatkowo, spod tej regulacji wyłączone są np. repozytoria naukowe i edukacyjne, platformy tworzenia i wymiany otwartego oprogramowania albo np. internetowe platformy handlowe. I muszę podkreślić, że akurat wobec różnych problemów związanych z potencjalnym wykonywaniem (po implementacji krajowej) tej dyrektywy, mogą bardzo skorzystać ci, którzy tworzą treści open-source (zwł. programy komputerowe) lub z takich rozwiązań korzystają. Te bowiem nie będą podlegały pod wskazaną regulację, co może w naturalny sposób zwiększyć ich popularność. A tworzenie oprogramowania open-source wydaje się być rozsądną alternatywą dla oglądania niektórych youtuberów 😊 ale dobra, zejdźmy z youtuberów.


Ważne:

Przepisy dyrektywy nie dotyczą np. usług chmurowych, serwerowych albo oprogramowania open-source.


Cichą grupa beneficjentów tej dyrektywy będą (moim zdaniem) organizacje zbiorowego zarządzania prawami autorskimi – czyli ci, którzy reprezentują twórców (takie jak ZAIKS, ZPAV, STOART itp.). W praktyce przepisy dyrektywy nakładają na cały szereg podmiotów (np. portale społecznościowe) obowiązek zawarcia umów właśnie z organizacjami zbiorowego zarządzania. A, jak pewnie się domyślacie, jeśli w przepisach prawa jest napisane, że musisz zawrzeć z kimś umowę, to ten ktoś dyktuje warunki – w tym finansowe.


Nie chcę mówić również o tym, że wszystko w nowej dyrektywie jest jednoznacznie złe. Nakłada ona m.in. prawa związane z negocjowaniem przez twórców swoich wynagrodzeń np. z podmiotami świadczącymi VOD, w tym przy pomocy bezstronnego organu lub mediatora. W oczywisty sposób zwiększa to nieco pozycję twórców. Wskazuje również na to, że twórcy (np. osoby piszące artykuły) powinny otrzymać część przychodów wydawców, które ci otrzymują w związku z artykułem 15. To też brzmi nieźle (chociaż oczywiście nie wiadomo jak będzie realizowane w praktyce).


Odrębne (prostsze) regulacje dotyczą też instytutów badawczych (uczelnie, szkoły wyższe itp.) albo podmiotów prowadzących niekomercyjną działalność edukacyjną (szkoły). Wyjątki obejmują również eksploracji tekstów i danych, czyli zautomatyzowaną technikę analityczną służącą do analizowania tekstów i danych w postaci cyfrowej w celu wygenerowania informacji, obejmujących między innymi wzorce, tendencje i korelacje – innymi słowy, przepisy dyrektywy nie powinny utrudnić życia podmiotom, którzy np. tworzą algorytmy samouczące się lub działają w branży big data/SI.


Na koniec wypada wspomnieć, na jakim etapie jesteśmy z tą dyrektywą. Została ona bowiem przegłosowana w Parlamencie Europejskim i będzie (najprawdopodobiej) zatwierdzona przez Radę UE, stanie się więc obowiązującym na terenie UE prawem. Ale przepisy dyrektywy mają to do siebie, że muszą być implementowane przez poszczególne państwa członkowskie. Każdy kraj musi przyjąć więc prawo (u nas będzie to ustawa przyjęta przez Sejm), w którym ureguluje szczegółowo to w jaki sposób te nowe przepisy będą stosowane. Mamy tu więc pewne (choć nieduże) pole manewru.


Istotniejszą kwestią jest to, jak giganci ze świata IT (głównie amerykańskie koncerny) zareagują na nowe przepisy i dostosują swoją działalność do tych regulacji. W skrajnym przypadku (tzn. kreatywnego podejścia po ich stronie, wzięcia odpowiedzialności za pewne rzeczy i wykorzystania zdobyczy technologicznych w zakresie algorytmów rozpoznających treści chronione prawem autorskim) różnice w korzystaniu z Internetu po zaimplementowaniu dyrektywy nie będą takie duże.


W innej sytuacji (tzn. chęci zminimalizowania ewentualnego ryzyka, nawet kosztem liczby użytkowników i ich usług) zmiany mogą być znaczne i niestety niekorzystne – obejmujące zwłaszcza algorytmy blokujące treść „na wszelki wypadek” – tzn. nawet gdy utwór może być objęty np. prawem cytatu. Zakładam, że rozwiązania te będą zunifikowane na poziomie UE – co nieco zmniejsza znaczenie krajowego ustawodawstwa w tym zakresie. Niektóre portale, np. Youtube już zawierają umowy licencyjne z organizacjami zbiorowego zarządzania – co powinno zmniejszyć „szok” związany z wdrożeniem nowych przepisów.

Problem będą miały niestety mniejsze portale, które działają lokalnie i nie mają możliwości wdrożenia skomplikowanych algorytmów lub ich obrót nie umożliwi zawarcia umów z organizacjami zbiorowego zarządzania na warunkach wskazanych przez te organizacje. Może to niestety doprowadzić do ograniczenia lub zmiany ich działalności – a w skrajnym przypadku nawet ich zamknięcia.


I jeszcze jedna rzecz – kwestia cenzury politycznej. Niektórzy obawiają się, że nowe przepisy wpłyną na ograniczenie wolności słowa pod względem informowania i komentowania bieżących wydarzeń politycznych. Nie byłbym jednak tak sceptyczny – generalnie te przepisy nie mają wpływu na komentowanie tych kwestii, zwłaszcza jeśli robimy to sami a nie korzystamy z materiałów stworzonych przez kogoś innego. Tak samo dotyczy to np. linkowania. Zalinkowanie na portalu społecznościowym do informacji o jakimś wydarzeniu (np. w prasie) i skomentowanie tego nijak nie podpada pod regulację tej dyrektywy. O nasze prawa do politycznych dyskusji możemy więc być spokojni 😊 internetowi giganci mają zresztą swoje metody usuwania różnych treści jako "naruszające standardy". To się nie zmieni z uwagi na nową dyrektywę.


Osobista refleksja: Przepisy tej dyrektywy wywołały ogromne emocje, które niestety zamiast wywołać rzeczową dyskusję na temat regulowania praw autorskich w cyfrowym świecie, doprowadziły do tego, że dyrektywa wydaje się być zlepkiem różnych pomysłów, złożonych zarówno z tego co zaproponowali zwolennicy i przeciwnicy dyrektywy. A to nie wpływa dobrze na jej zrozumienie. Nie mam oczywiście pretensji do tych, którzy chcieli dyskutować o tych przepisach i im się one nie podobały – bo to ich prawo i sam też zaliczam się do tej grupy – pisałem zresztą o tym we wcześniejszych notatkach. Pretensje możemy mieć niestety do członków parlamentu europejskiego, bo zabrakło chyba trochę cierpliwości i rzetelności w napisaniu tych przepisów tak aby jakość była odpowiednia do istotności kwestii które regulują.


Na razie nie ma co panikować – informacje o końcu Internetu są zdecydowanie przesadzone. Internet się zmienia i na razie dobrze mu idzie adaptowanie do różnych regulacji 😊 póki co pozostaje czekać i głośno mówić o tym, co w tej dyrektywie jest źle napisane - z nadzieją że ktoś to poprawi.


Jeżeli kwestia ochrony praw autorskich Cię interesuje, zachęcam do przeczytania tych wpisów:



michał nosowski

Nazywam się Michał Nosowski i jestem radcą prawnym specjalizującym się w prawie nowych technologii. Stworzyłem tego bloga po to aby dzielić się swoją pasją - czyli badaniem styku świata IT oraz prawa.

 

W ramach kancelarii ByteLaw, której jestem współzałożycielem, pomagam głównie startupom, software house'om, freelancerom i ludziom zajmującym się marketingiem internetowym. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej, zapraszam do odwiedzenia strony Kancelarii.

Masz jakieś pytania? Możesz się ze mną skontaktować przez poniższy formularz

Wiadomość przesłana! Dziękuję :)

bottom of page